Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
św. Piotra Chryzologa, biskupa, wyznawcy i doktora Kościoła [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 5/2020 (210)

ks. Szymon Bańka FSSPX

50 lat cichej reformacji

Przyszło nam obchodzić smutna rocznicę 50-lecia reformy liturgicznej. Bez wątpienia to dobra okazja do ponownego spojrzenia na korzenie tej reformy oraz na to, dokąd doprowadziło nas 50 lat nowego mszału. Nie ma chyba trafniejszego, krótkiego opisu nowej liturgii, od tego sformułowanego przez abp. Lefebvre’a: „Z herezji się wywodzi i do herezji prowadzi” – ten tekst będzie krótką analizą tych słów.

Z jakiej herezji wywodzi się reforma liturgiczna drugiej połowy XX w.? Oczywiście chodzi o herezję modernizmu – aby więc dobrze zrozumieć, dlaczego nowa Msza wygląda tak, jak wygląda, należy zrozumieć podstawy tegoż błędu. Fundamentalnym twierdzeniem modernizmu jest teza o naturalnym pochodzeniu wszelkiej religii – oznacza ona, że każda religia jest tylko ludzkim tworem – w żadnej nie ma obiektywnego – pochodzącego z zewnątrz (spoza człowieka/czyli po prostu od Boga) objawienia. Wszystkie religie, według modernistów, są tworem czysto ludzkim, ot szczególnie wrażliwy religijnie człowiek doświadcza wyjątkowo intensywnie kontaktu z bóstwem, próbuje swoje uczucia wyrazić w ten czy inny sposób, gromadzi uczniów i z czasem powstaje wokół niego zalążek nowej religii. Nie ma więc w tej wizji żadnego obiektywnego przekazu – nie ma żadnej informacji o Bogu, nie ma obiektywnych przykazań i zaleceń przekazanych przez Boga – jest tylko człowiek i jego doświadczenia religijne – które on próbuje ubrać w te czy inne słowa. Według „katolickich modernistów” (choć to oksymoron) Jezus Chrystus miał jak dotąd najwspanialsze doświadczenia religijne, ale był to tylko człowiek doświadczający Boga – podobnie jak Mahomet, czy inni założyciele religii.

Modernizm był swego rodzaju teologiczną ucieczką przed nowożytnym światem – a przede wszystkim przed współczesną nauką. Koniec XIX i początek XX wieku to czas gwałtownego rozwoju nauk przyrodniczych. Wielu teologów – najpierw protestanckich a z czasem i mieniących się katolickimi było – przekonanych, że w obliczu rozwoju tych nauk nie da się obronić większości chrześcijańskich prawd wiary. Uznawali oni, że wiara w Bóstwo Chrystusa czy rzeczywistą/istotową obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie to elementy magiczne wytworzone jako interpretacja nauki Pana Jezusa w wiekach średnich. Dlatego odczuwali oni potrzebę zupełnie nowej interpretacji dogmatów – co więcej zupełnie nowej interpretacji tego, czym jest religia: z tradycyjnego obrazu religii jako rzeczywistej relacji Boga z człowiekiem – w której to Bóg przekazuje człowiekowi konkretne informacje, nakazy i zakazy – do nowego obrazu religii jako czysto ludzkiego systemu wynikającego tylko z uczuć religijnych jakiejś nadzwyczajnej jednostki.

Moderniści w zadziwiający sposób przekonani o słuszności swoich tez, niszczących dosłownie całą tradycję Kościoła, oraz okaleczających straszliwie nauczanie Pana Jezusa, uważali za swoje dziejowe zadanie pozostanie w obrębie Kościoła Katolickiego i powolne przemienianie Go na ich „nowoczesną” modłę. Dlatego też Pius X, bardzo celnie nazywając modernizm „ściekiem wszystkich herezji”, podjął walkę z ukrytym wrogiem i nie tylko potępił twierdzenia modernistów w encyklice „Pascendi Dominici Gregis”, ale również zobowiązał kandydatów do wyższych święceń oraz na stanowiska profesorskie na katolickich uniwersytetach i wyższych seminariach duchownych do składania „Przysięgi antymodernistycznej”. Bez wątpienia te działania wynikające z prawdziwej pasterskiej troski Papieża były silnym ciosem zadanym tej herezji – niestety okazały się niewystarczające do całkowitego jej powstrzymania. Dlatego też okazało się konieczne ponowne potępienie modernistycznych (czy też już wtedy neomodernistycznych) błędów jeszcze w przededniu Soboru Watykańskiego II przez papieża Piusa XII w encyklice „Humani generis” datowanej na 12 sierpnia 1950. Obowiązek składania Przysięgi antymodernistycznej zostaje zniesiony przez papieża Pawła VI w 1967 roku – czy stało się tak dlatego, że, jak twierdził papież, nie jest ona już potrzebna, czy raczej dlatego, że wieloletnia oddolna praca modernistów przyniosła swoje owoce i hierarchia kościelna w dużej mierze była już zarażona rozwodnionym modernizmem? Pomocne w szukaniu odpowiedzi na to pytanie będzie właśnie spojrzenie na wydany wkrótce potem nowy mszał.

W roku 1969 ukazuje się sam ryt nowej mszy oraz niesławne Wprowadzenie ogólne do nowego mszału, natomiast 26 marca roku 1970 kompletny już nowy mszał. Cóż w nim znajdziemy? Czy atakowane przez współczesne herezje prawdy wiary zostały tam mocniej podkreślone? Czy może nowa liturgia skupia się na adoracji naszego Stwórcy i Odkupiciela? Czy czerpiąc z wielowiekowej liturgicznej tradycji Kościoła nowy ryt Mszy św. przepełniony jest duchem modlitwy, kontemplacji i czy stara się poważnym pięknem i dostojeństwem pokazać wiernym, że oto stają przed wielką tajemnicą wiary? Dobrze wiemy, jak brzmią odpowiedzi na te pytania… Jeszcze nie tak dawno temu papieże potępiali aktualne, naturalistyczne herezje negujące nadprzyrodzony charakter łaski uświęcającej – więc można by się spodziewać, że liturgia powinna podkreślać doniosłość wszczepienia w Chrystusa poprzez łaskę uświęcającą – pokazywać, że to zjednoczenie jest konieczne do zbawienia. W obliczu niedawno potępionej herezji modernizmu, uważającej całą tradycję Kościoła za zupełnie już przestarzałe niedopasowane do czasów obecnych wyrazy uczuć religijnych, można by oczekiwać, że liturgia podkreśli wartość kościelnej tradycji. Skoro niedawno potępiona herezja modernizmu nawoływała do powrotu do „pierwotnego, czystego chrześcijaństwa” – według nich najbardziej odpowiadającego religijnym uczuciom Pana Jezusa – to Kościół powinien przecież podkreślić wartość organicznego rozwoju teologii, duchowości i liturgii – powinien głośno przypominać, że Duch Św. wciąż trwa w Kościele i kieruje nim w całej jego historii. Skoro uroczyście potępiona herezja uważała Chrystusa tylko za człowieka, to liturgia powinna przecież z całą mocą podkreślać Jego Bóstwo. Skoro tak bardzo aktualny (dwukrotnie uroczyście potępiony w pierwszej połowie XX w.) modernizm był naturalistyczny – nastawiony na człowieka i jego doczesne życie, to przecież Kościół, walcząc z tym „ściekiem wszystkich herezji”, powinien tym bardziej podkreślać prymat wieczności – tym głośniej mówić, gdzie są prawdziwe dobra i gdzie jest prawdziwe zagrożenie – potępienie wieczne. Skoro modernizm negował istotową obecność Pana Jezusa w Najświętszym sakramencie, to przecież Kościół powinien tym bardziej podnosić ten sztandar swojej wiary.

Cóż jednak otrzymaliśmy w wyniku reformy liturgicznej? Otrzymaliśmy ryt Mszy św. prawie zupełnie milczący o zjednoczeniu z Chrystusem koniecznym do zbawienia. Otrzymaliśmy ryt pogardzający wielowiekową tradycją Kościoła – odrzucający ją prawie zupełnie na rzecz ceremonii uznanych przez „ekspertów” za antyczne – a więc ryt skonstruowany według zasady archeologizmu potępionej przez papieża Piusa XII w encyklice „Mediator Dei” w roku 1947. Otrzymaliśmy ryt, który w obliczu negowania Bóstwa Chrystusa ograniczył wezwania Trójcy Przenajświętszej, z którego usunięto prolog Ewangelii wg. Św. Jana odmawiany dotąd na końcu każdej Mszy św., a będący tak jasnym i pięknym wyrazem wiary w Bóstwo Pana naszego Jezusa Chrystusa. Otrzymaliśmy również ryt w swoim przekazie naturalistyczny – nie jest on już jednoznacznie ukierunkowany na Boga – nieustannie i nachalnie sprawia on wrażenie zwykłego spotkania modlitewnego, w którym centralne miejsce zajmuje wspólnota i jej potrzeby. Pogarda wobec dóbr tego świata tak często polecana w tekstach Mszy św. odtąd znika, podobnie jak zagrożenie wiecznym potępieniem i prawie wszystko, co mogłoby wytrącić wspólnotę z dobrego samopoczucia. Otrzymaliśmy również ryt, w którym konsekwentnie usunięto większą część oznak czci wobec Najświętszego Sakramentu – usunięto większość przyklęknięć przed Nim, niczym ich nie zastępując, usunięto przepisy liturgiczne pokazujące wiarę w rzeczywistą obecność – każdy może odtąd dotykać naczyń liturgicznych będących w kontakcie z konsekrowanymi postaciami, każdy może udzielać komunii św., na partykuły Najświętszego Sakramentu nie trzeba już w zasadzie zwracać uwagi, a kapłan nie musi już osobiście oczyszczać kielicha mszalnego. W 20 lat po uroczystym ponownym potępieniu modernistycznych błędów otrzymaliśmy więc nowy ryt Mszy św. nie tylko niewalczący z tą herezją, ale wręcz odpowiadający jej tezom.

Wielką naiwnością wykazują się ci, którzy twierdzą, że obecny stan wiary katolików nie jest bezpośrednim owocem reformy liturgicznej. Oczywiście nie jest tylko owocem reformy liturgii, ale bez wątpienia 50 lat nowej liturgii odprawianej we wszystkich praktycznie kościołach rzymsko-katolickich na świecie przyniosło konkretne owoce. Jakie? A jakie owoce może przynieść liturgia, która w obliczu niedawno potępionej, więc aktualnej herezji, nie tylko nie przedstawia odważnie katolickiej wiary w opozycji do tej herezji – ale wręcz jeden do jednego odpowiada jej tezom? Nowa liturgia wyrosła z herezji modernizmu i do tej herezji prowadzi. Niestety wciąż prowadzi, wciąż okupuje ona nasze katolickie kościoły i powoli niszczy wiarę katolików, spychając ich w stronę „ścieku wszystkich herezji”.