Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
Dziękczynienie za zwycięstwo chocimskie 1621 r. [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 3/2016 (184)

Paweł Siergiejczyk

Najważniejsza praca

Decyzja papieża Piusa XII o ustanowieniu 1 maja świętem świętego Józefa Robotnika miała oczywiście bieżący kontekst polityczny. W roku 1955 komunizm stanowił realne zagrożenie dla całego świata chrześcijańskiego, dlatego „odebranie” komunistom ich święta przez Kościół było genialnym posunięciem w walce z tą szatańską ideologią. Ojciec Święty przypomniał bowiem wszystkim pracującym, że powinni naśladować Oblubieńca Maryi, a nie maszerować pod czerwonymi sztandarami w imię klasowej nienawiści.

Zagrożenie komunistyczne w wersji sowieckiej na szczęście przeszło już do historii, ale to nie znaczy, że majowe święto nie jest już potrzebne. Jest potrzebne i zawsze będzie, gdyż praca stanowi niezbywalny element ludzkiego bytowania na ziemi. Zmieniają się formy, warunki i metody pracy, lecz żaden człowiek nie może się bez niej obejść. Boże polecenie: „czyńcie sobie ziemię poddaną” zawsze będzie aktualne, bo tylko dzięki własnej aktywności człowiek może przetrwać na tym świecie. Najdobitniej potwierdził to sam Chrystus Pan, przychodząc na świat w rodzinie, której utrzymanie zapewniała praca rąk świętego Józefa, a potem Jego samego.

Wspominajmy więc ów warsztat ciesielski w Nazarecie najczęściej, jak tylko możemy — nie tylko 1 maja. Nie zapominajmy jednak, że na nic by się zdał ten warsztat, gdyby na jego zapleczu nie pracowała Ona — Matka Boża. Tak, to nie pomyłka: pracowała! Jej praca była równie ważna, jak ta świętego Józefa, bo bez posiłków i ubrań, które Maryja codziennie przygotowywała, nawet najlepszy rzemieślnik nie mógłby nic zdziałać.

Ale to nie wszystko. Niepokalana przez kilkanaście pierwszych lat życia Pana Jezusa opiekowała się Nim troskliwie. Za tę pracę nikt Jej oczywiście nie płacił, jak za meble wykonane w warsztacie Jej Oblubieńca. Ale czy to, co każda dobra matka daje swemu dziecku, można w ogóle przeliczyć na pieniądze? Począwszy od pierwszych spojrzeń, pocałunków, pieszczot i matczynego mleka, po nieprzespane noce, niezliczone modlitwy, nieocenione rady i nauki życiowe — wszystko to stanowi bezcenny skarb, który może ofiarować tylko jedna osoba i nikt poza nią.

Niby każdy o tym wie. Tyle że w naszych czasach o kobiecie, która całkowicie poświęca się wychowaniu dzieci i prowadzeniu gospodarstwa domowego, mówi się: „niepracująca”. Tak też pisze się we wszelkich ankietach czy dokumentach, wypełniając rubrykę „zawód”. Nie można tam wpisać „matka” czy „pani domu”, bo współczesne, całkowicie przesiąknięte materializmem państwo nie uznaje takich zawodów. Dla tego państwa liczą się te kobiety, które przynoszą pieniądze, a więc i podatki do budżetu. Dlatego kobieta, która nie zarabia pieniędzy, traktowana jest przez to państwo jak pasożyt, a co najwyżej jak ktoś, kogo w ogóle się nie dostrzega w statystykach gospodarczych.

Ale nie zawsze i nie wszędzie tak było. Warto przytoczyć słowa jednego z największych — ale też najbardziej niedocenianych — mężów stanu XX-wiecznej Europy, jakim był António de Oliveira Salazar (1889–1970). Ten profesor ekonomii, któremu przez kilkadziesiąt lat przyszło rządzić Portugalią (i był to ostatni okres świetności w dziejach tego kraju), w roku 1933 pytał: „czy produkcja, której podstawowym elementem jest robotnik, może nie liczyć się z istnieniem rodziny?”. Odpowiedź dla niego — jako szczerego katolika — była oczywista. Ale nie wszyscy już wtedy tak myśleli, na co Salazar odpowiadał: „Ponieważ produkcja nie bierze pod uwagę znaczenia życia rodzinnego, więc wciąga w swoje tryby tych wszystkich członków rodziny, którzy są zdolni do pracy: kobietę i nieletnie dzieci. Wydawałoby się, że te dodatkowe zarobki będą dla rodziny dobrodziejstwem; w istocie jest jednak zupełnie inaczej. Rodzina to ogniskodomowe, to specyficzna atmosfera moralna i gospodarcza (połączenie produkcji i konsumpcji). Praca kobiety poza domem rozbija ognisko domowe, rozdziela członków rodziny, oddala ich od siebie. Zanika wspólnota życia, cierpi na tym wychowanie dzieci, spada liczba narodzin. Na skutek złego lub niedokładnego funkcjonowania gospodarki rodzinnej w zarządzaniu domem, w przygotowaniu posiłku i odzieży, dają się odczuć znaczne straty, które rzadko kiedy mogą powetować dodatkowe zarobki kobiety”.

Przywódca Portugalii nie miał zatem wątpliwości, jaki jest najzdrowszy model życia społeczno-gospodarczego:

Uważamy za rzecz logiczną, by robotnik był żywicielem swej rodziny; uważamy, że praca kobiety zamężnej, a nawet kobiety niezamężnej, żyjącej w rodzinie, ale nie zmuszonej do jej utrzymywania — nie powinna być popierana: nie było nigdy dobrej gospodyni, która miałaby za mało roboty.

Zatem już z górą osiemdziesiąt lat temu trzeba było tłumaczyć takie rzeczy, które przez wieki były oczywistością. A dzisiaj? Dzisiaj kobiety rezygnujące z pracy zawodowej i poświęcające się swojej rodzinie są prawdziwymi bohaterkami. Nie dość, że dobrowolnie skazują się na niższy poziom materialny (bo co dwie pensje w domu, to nie jedna…) i na niepewną starość (bo jak nie zarabiają, to nie mogą liczyć na emeryturę…), to jeszcze ich wybór drogi życiowej jakże często spotyka się z pogardą, szyderstwem, a przynajmniej z niezrozumieniem. Dwa krzyże naraz, jeden cięższy od drugiego…

Nie powinniśmy mieć wątpliwości, że takie niewiasty łatwiej trafią do Królestwa Niebieskiego niż ci, którzy w tym życiu przedkładają wartości materialne nad wszystko inne. Problem polega na tym, że takich niewiast jest coraz mniej, bo zarówno ludzie rządzący państwami, jak i hierarchowie posoborowego Kościoła nie robią niczego, by kobiety chciały być matkami i paniami domu. Niemal codziennie słyszymy w mediach o kryzysie demograficznym, jednak nikt jakoś nie łączy tego kryzysu ze zmianą modelu rodziny, jaka dokonała się w ostatnim stuleciu. A przecież to oczywiste, że kobieta pracująca zarobkowo nie jest w stanie realnie wychować więcej niż dwójkę, najwyżej trójkę dzieci. Żłobki, przedszkola czy prywatne opiekunki nigdy nie zastąpią matki w pierwszych latach życia dziecka. A jednak właśnie do tworzenia nowych żłobków czy przedszkoli sprowadzają się wszelkie pomysły na „politykę prorodzinną”, gdyż dogmatem pozostaje „aktywność kobiet na rynku pracy” (swoją drogą, zwróćmy uwagę na ten okropny żargon współczesnego establishmentu!).

Trudno się dziwić, że w takiej atmosferze wszelkie odważniejsze pomysły, jak wprowadzany obecnie w Polsce program wypłacania po 500 zł miesięcznie na każde dziecko, wywołują zdumienie czy wręcz opór. A przecież owe 500 zł to tylko namiastka tego, co normalne państwo, kierujące się nauką katolicką, powinno uczynić w kierunku przywrócenia zdrowej struktury społecznej. Bo nie chodzi o to — jak szydzą przeciwnicy takich rozwiązań — by „płacić za rodzenie dzieci”, ale o to, by zaprowadzić elementarną sprawiedliwość, której dziś nie ma. Nie jest bowiem sprawiedliwym system, w którym rodzina z dużą liczbą dzieci i opiekującą się nimi matką ledwie jest w stanie utrzymać się z zarobków ojca, zaś ludzie bezdzietni lub mający tylko jedno dziecko żyją w dobrobycie.

Powtórzmy: owe 500 zł to zaledwie namiastka tego, co trzeba zrobić, by zacząć przywracać zdrowy model rodziny. Następne kroki powinny być znacznie odważniejsze: zagwarantowanie płacy rodzinnej dla ojców rodzin (czyli takiej, która pozwoli utrzymać żonę i liczne potomstwo), preferowanie takich ojców przy zatrudnianiu na wszelkie stanowiska państwowe lub zależne od państwa, wprowadzenie emerytur dla kobiet, które przez całe lub większość życia pracowały w domu, oraz bonów edukacyjnych, które umożliwią dostęp do niepaństwowych (zwłaszcza katolickich) szkół także dzieciom z niezamożnych rodzin.

Powie ktoś, że w czasach świętego Józefa i Matki Bożej władza państwowa nie wprowadzała takich rozwiązań, a jednak zdrowy model rodziny i wielodzietność były normą. Tak, to prawda. Tyle że wtedy gospodarka opierała się na małych, rodzinnych warsztatach i gospodarstwach, co skończyło się wraz z rewolucją przemysłową XIX wieku. Poza tym nie działały jeszcze wtedy tak potężne siły, które dziś konsekwentnie dokonują destrukcji rodziny. Tym siłom trzeba dawać twardy odpór, więc współdziałanie „tronu i ołtarza” jest tu niezbędne. Dlatego zarówno Kościół, jak i państwo muszą zaangażować się w walkę z plagą rozwodów — aż do ich całkowitego wyrugowania z systemu prawnego. Jednak ważniejsze nawet niż zmiany w prawie muszą być zmiany w mentalności. Stąd wynika konieczność stanowczego wyeliminowania z szeroko rozumianej kultury (kina, telewizji, prasy, literatury etc.) wszelkich treści uderzających w rodzinę, w trwałość i wierność małżeńską, w wielodzietność i oczywiście w pracę matek w domu. I równocześnie konieczność promowania katolickiego modelu rodziny.

To wielkie zadanie, ale żyjemy w czasach, gdy my, katolicy, jesteśmy powołani do wielkich zadań. A największym dziś zadaniem jest odbudowa armii chrześcijańskich matek, które wychowają kolejne pokolenia ludzi dążących do uświęcenia siebie i innych. O tę armię powinniśmy się codziennie modlić, przede wszystkim do Niepokalanej i Jej świętego Oblubieńca.