Wywiad z ks. Tomaszem Kolendo
Poniżej prezentujemy rozmowę ukazującą rozumienie katolickiego kapłaństwa w realiach polskiego seminarium duchownego, przeprowadzoną z jednym z kapłanów, którzy w ciągu ostatnich lat zdecydowali się dołączyć do apostolatu prowadzonego przez FSSPX.
Jak wyglądała Księdza droga do kapłaństwa?
Wstąpiłem do zakonu we wrześniu 2012 r. i przez rok przebywałem w postulacie w Kłodzku, kolejny rok w nowicjacie w miejscowości Borki Wielkie. Po tym czasie przeniosłem się do Wrocławia, do zakonnego WSD „Antonianum” na Karłowicach i tam przez pięć i pół roku kształciłem się na kapłana.
Jaki obraz kapłaństwa był Księdzu przedstawiony w tym okresie?
Mówiąc wprost: tak naprawdę żaden. Każdy z kandydatów przychodził do zakonu z jakąś wizją tego, jak kapłaństwo ma wyglądać, coś w rodzaju przedrozumienia, ale tak naprawdę to nigdy nie zostały nam przedstawione żadne ideały. Jednak nie było też tak, że podczas mojej formacji nie padły żadne mądre słowa o kapłaństwie.
Czy stopnie formacji czymś się różniły?
Te okresy formacji zdecydowanie trzeba rozdzielić. Postulat i nowicjat to były okresy, podczas których uczono bycia dobrym zakonnikiem – dobrym w sensie posoborowych wzorców.
W pierwszych latach formacji dużo bardziej nacisk kładzie się na posłuszeństwo niż na jakiekolwiek formy pobożności. To posłuszeństwo wyciągnięte jest przed nawias jako najistotniejsza cnota.
To dość znamienne, że raczej ze strony braci zakonnych, a nie kapłanów mogłem otrzymać pewne wzorce szacunku dla Najświętszego Sakramentu, a na pewno już utwierdzić się w tych, które posiadałem. Wydaje mi się to pewną anomalią, że więcej pobożności eucharystycznej można odnaleźć u braci zakonnych niż u kapłanów.
Sytuacja zmieniła się w momencie rozpoczęcia studiów w seminarium duchownym. Uczciwie muszę przyznać, że odebrałem studia na wysokim poziomie. Niestety obok dużych porcji wiedzy nie były nam przedstawione narzędzia do rozróżniania nauk błędnych, narzędzia, którymi kapłan katolicki powinien się posługiwać. Na równi stawiano nam praktycznie wszystkie filozofie – to było takie encyklopedyczne podejście bez uczenia samodzielnego myślenia. Filozofia św. Tomasza byłą jedną z opcji, ale obok niej zdecydowanie królował personalizm.
Natomiast w sferze teologicznej seminarzysta jest niemal całkowicie odcięty od przedsoborowych wzorców. Jedyną encykliką przedsoborową, jaka została głębiej omówiona, była socjalna Rerum novarum, inne mogły być jedynie wzmiankowane jako ciekawostki. Nie uczono nas na pewno jakichś wywrotowych, modernistycznych treści, ale co jakiś czas nazwiska „wielkich teologów Soboru” musiały się pojawić.
Przez wszystko przewijał się duch posłuszeństwa, który opiszę na takim przykładzie:
W 2018 r. powstała plotka o tym, że Stolica Apostolska zamierza uznać za prawdziwe kilka pierwszych „widzeń” w Medjugorie. Jeden z wykładowców przeciwny tym „objawieniom” stwierdził, iż jeśli tak, to trzeba to pod posłuszeństwem przyjąć – choć doskonale zdawał sobie sprawę z błędów teologicznych w nich zawartych.
Z drugiej strony tolerowano mocno protestantyzujacą, samodzielną interpretację Pisma Świętego, wręcz subiektywizm, który był wysoko ceniony. Do ćwiczenia się w nim służyło poranne rozważanie. Przymykano też oko na nieskrępowane podejście do spraw kulturowych i politycznych (choć może po prostu pewne rzeczy nie były zauważane).
Seminarium to jednak oprócz studiów także przebywanie w gronie formatorów i tu, uważam, wyłaniają się wielkie problemy.
Czy może Ksiądz opisać, jakie to problemy?
Przyjętym jest, że odpowiedzialnym za formację seminarzystów powinien być kapłan, który wcześniej pracował z młodzieżą. Mimo pewnych wymagań statutowych dla takich przełożonych formacja alumnów prowadzona była w sposób przypadkowy. Zdarzało się, że odbywała się swoista „łapanka na magistra kleryków”, co skutkowało tym, że to stanowisko mogły objąć osoby nieradzące sobie z powagą tej funkcji.
Doszło do sytuacji, kiedy klerykat musiał znosić magistra, który funkcję swoją traktował jako ambicjonalną rozgrywkę z zarządem prowincji zakonnej, przy okazji wprowadzając bardzo niskie standardy wśród swoich podopiecznych. Przykro to powiedzieć, ale najdłużej za moją formację był odpowiedzialny właśnie ktoś tego pokroju. Raczej deformator niż formator, bez żadnego etosu kapłańskiego, przypominający aparycją i zachowaniem bardziej przedstawiciela młodzieżowej subkultury niż katolickiego kapłana.
Każdy, kto rozumiał wtedy sytuację na klerykacie, wiedział, że najłatwiejszym wyjściem jest serwilizm i pewne przypodobanie się konkretnemu przełożonemu; to okres, w którym rzeczywiście promuje się bardzo konformistyczne postawy, to okres, w którym klerykat wydzielił się na wąską grupę kilku ulubieńców i resztę. Przez trzy lata wiązało się to z promowaniem szkodliwych zachowań i postaw. Zaczęto promować wyrafinowane donosicielstwo. Ten okres zakończyło udostępnienie wszystkim poufnych dokumentów związanych z formacją, czyli czyn absolutnie nieodpowiedzialny, poczyniony przez kogoś, kto miał być przykładem odpowiedzialności.
To wszystko sprawiało, że seminarzysta zaczynał rozumieć, iż zakon to nie jest piękna struktura miłości braterskiej na wzór św. Franciszka i jego pierwszych towarzyszy, ale miejsce, w którym trzeba się interesownie odnaleźć, wiedzieć, co robić, aby przypodobać się przełożonym, widzieć, jak zadowolić ich pychę i spełnić oczekiwania, często bardzo szkodliwe dla prawidłowej wizji kapłaństwa.
Oczywiście, jeżeli ktoś zdawał sobie sprawę z pewnej specyficznej przypadłości ówczesnego przełożonego, nie traktował pewnych zachowań jako znaczących. Wiedział bowiem, że wszelkie działania były wymierzone w rozładowywanie swoich frustracji.
W całym tym konformizmie ceniło się pewną formę własnej inicjatywy, ale nigdy nie tę, która poprowadziłaby do prawdziwej katolickiej formacji. Zwykle na poklask mogły liczyć wszelkie zaangażowania w modernistyczne ruchy młodzieżowe. Były jednak takie sytuacje, kiedy przedstawianie prawd wiary nie spotykało się z aprobatą przełożonych. Pamiętam sytuację, w której na jakimś spotkaniu mówiłem o rzeczywistości dusz czyśćcowych i nie zyskało to przychylności ówczesnego magistra.
Czy poza klerykatem były miejsca i osoby ważne dla formacji?
Zdecydowanie najważniejsze miejsce to tzw. duszpasterstwo młodzieży i powołań na Górze Świętej Anny. Tam nabywa się wzorce, jak utrzymywać relacje na zewnątrz zakonu.
To miejsce, w którym tak naprawdę widzimy, jacy docelowo mamy być dla młodzieży, którą powinniśmy według pewnej ciągłości zadań kapłańskich zajmować się jako pierwszą. Zwłaszcza neoprezbiter ma być dla młodzieży, którą prowadzi, tak naprawdę dobrym kolegą.
Jednak zamiast głoszenia prawd wiary i pokazywania jej piękna, ale i wymagań, imprezy organizowane w tym miejscu to sentymentalne spotkania, w których nie chodzi o nic innego, jak pewne poczucie wspólnoty. Pamiętam, że te najróżniejsze zabawy i przedstawienia, które animują zakonnicy, to często po prostu zwykłe pajacowanie w habitach. Po czymś takim oczywiste jest, że treści związane z najpoważniejszymi tematami, nawet jeżeli byłyby podjęte, to i tak umysły rozbawionych dzieci nie mogłyby ich wchłonąć. To wszystko współtworzą alumni i młodzi kapłani, tym nasiąka ich umysł i serce.
Rozbudzanie emocji, psychologizm połączony z infantylnym podejściem do sfery duchowej, sprotestantyzowani prelegenci (tam po raz pierwszy doświadczyłem empirycznie, jakim problemem są świeccy liderzy grup charyzmatycznych). Owszem, bywały wartościowe treści, ale zawsze ich stosunek do całości przekazu był mocno niezadowalający.
W większości konferencje nie miały nic wspólnego z dogmatami, prawdami wiary i marginalnie dotyczyły potrzeby życia sakramentalnego. Nie przypominam sobie natomiast, by kiedykolwiek mówiono o podstawach katolickiej ascetyki, teologii moralnej, o rzeczywistości grzechu pierworodnego…
Czyli kim ma być prezbiter franciszkanin po seminarium?
W kilku słowach: nauczycielem i animatorem posłusznym biskupowi.
Gdybym miał generalizować, to powiedziałbym, że seminarium franciszkańskie przygotowywało mnie do bardzo określonego modelu kapłaństwa, sprowadzającego się do całościowego zaangażowania w jałową katechezę szkolną i prowadzenia grup ministranckich, oczywiście w rozrywkowej formie, niezwiązanej z głębszą formacją duchową.
Bardzo mocno akcentowana jest także postawa posłuszeństwa biskupowi. Myślę, że to największy i najbardziej perfidny błąd, jaki dzisiejszy zakon franciszkański popełnia. Posłuszeństwo zostało postawione na tak wielkim piedestale, z którego nie jest go w stanie zrzucić nawet ewidentny błąd przeciwko wierze, profanacja czy sprzeczność z pismami Świętego Zakonodawcy.
Znam kapłanów, którzy w ukryciu przyznawali się do tego, że widzą ogromne błędy, bezczeszczenie i zło w Kościele, ale muszą je akceptować właśnie ze względu na to, że… i tu cytat: „biskupi to zaakceptowali”.
Jaki status ma Msza św. w życiu kapłańskim?
Msza św. w tym wszystkim była tylko pewnym dodatkiem. Zwyczajem było odprawianie jej najlepiej w koncelebrze, a wiązało się to z obsesyjnym wręcz podkreślaniem wspólnotowego charakteru nowej Mszy. Wtedy mogła być już traktowana jako spełniony obowiązek, po niej zaś przechodziło się do tych zajęć, które przypisane były młodemu zakonnikowi kapłanowi, czyli katechizacji w szkole.
Jak seminarium przygotowało Księdza do przeżywania i odprawiania Mszy?
Nie przypominam sobie żadnej sytuacji, aby od strony mistycznej był z nami poruszany temat Mszy św. Teraz z perspektywy czasu zauważam, jak często podmieniano nam pojęcie „Najświętszej Ofiary” na „Eucharystię”, „spotkanie w Wieczerniku”, „Ucztę”. Wydaje mi się, że nikt z wychowawców nie chciał świadomie wpajać nam jakichś protestanckich wizji, ale sami nie mieli jasności, jak rozumieć i przedstawiać Mszę św.
Bywały wartościowe nauki rekolekcyjne w temacie prawidłowego rozumienia i przeżywania Mszy, ale człowiek nie oddychał na co dzień w seminarium atmosferą wielkiej służby Bogu przy ołtarzu.
Owszem, przygotowywaliśmy się pół roku, jak w sposób techniczny prawidłowo odprawić novus ordo. Na dogmatyce przy sakramentologii był oczywiście omawiany temat Mszy św. i święceń kapłańskich – i dogmatycznie nie mam temu nic do zarzucenia – ta nauka nie była przepełniona żadnymi wywrotowymi modernistycznymi teoriami i wszystko zgadzało się z klasycznym ujęciem Kościoła św. Więc świadomość odnawiania Ofiary krzyżowej Pana Jezusa była nam przedstawiana. Niemniej bardzo brakowało mi w seminarium prawdziwego przedstawienia wielkości sakramentu kapłaństwa. Rzecz jasna to było zadaniem bezpośrednich wychowawców, a nie wykładowców, którzy mieli przedstawić teorię, ale jak już zaznaczyłem: w mojej formacji spotykałem osoby zainteresowane raczej czymś innym. Pewne rzeczy ukształtować się mogą tylko na przykładzie, poprzez obcowanie z uświęconymi kapłanami. Novus ordo ze swojej natury gubi poczucie skupienia i sacrum, więc zdecydowanie więcej w tych przykładach było niegodności zachowań i radosnej twórczości konkretnego celebransa. Jedyne, co pozostawało – zwłaszcza w pewnym newralgicznym czasie, który umiejscowię przed święceniami diakonatu – to indywidualne nadrabianie tych braków stosownym studium.
Opatrzność Boża zsyłała jednak wielu życzliwych współbraci. Jeden ze starszych ojców, wyświęconych jeszcze przed Soborem, opowiedział mi kiedyś kilka pięknych rzeczy o kapłaństwie i o różnych zagrożeniach, jakie mogą na mnie czyhać. Jestem mu za to wdzięczny, zwłaszcza że szybko przekonałem się, iż są one bardzo realne. Wielu prawdziwie przejmowało się w duchu franciszkańskim tym, że zostałem wyświęcony na kapłana, i z pewnością pozostaną w moim sercu na zawsze.
Ks. Tomasz Kolendo – ur. 9 grudnia 1980 r. w Sosnowcu, do zakonu franciszkańskiego wstąpił 10 września 2012 r., gdzie przyjął imię zakonne Cyprian, święcenia kapłańskie przyjął 25 kwietnia 2020 r., do apostolatu prowadzonego przez FSSPX dołączył 1 maja 2021 r., obecnie pełni posługę kapłańską w kaplicach Bractwa w Chorzowie i Bielsku-Białej.