Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
Ofiarowanie N.M.Panny [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 1/2018 (194)

Ernest Hello

Ruchome piaski

Wszyscy zdumiewają się, nie wiedzieć dlaczego, nad niestałością ludzką. Byłoby owszem godne podziwu, gdyby człowiek po swym upadku mógł pozostać stałym.

Uczynić go takim, to największy wysiłek Prawdy i Potęgi. Czyż można się dziwić, że poza obrębem Prawdy i Potęgi ruina wciąż się chwieje i zapada? Jesteśmy ruiną, która pragnie być odbudowana. Czasem nam się wydaje, że posiadamy tajemnicę mocy i rzucamy się do odbudowania siebie samych według planu, który nam przyszedł do głowy; to znów za pierwszym powiewem wiatru uczuwamy chwianie się wątłej budowy i narzędzia wypadają nam z rąk, wyrzekamy się dalszej pracy i zalewamy się łzami; a najsłabsi, po płaczu, niezdolni znosić całej powagi boleści, zaczynają się śmiać. Ale cóż to za śmiech, śmiech człowieka, który wyrzekł się radości! Jest to jedna z najsmutniejszych postaci łkania ludzkiego.

Wsłuchajcie się w chaotyczne odgłosy ostatnich stuleci: usłyszycie, jak śmiech miesza się z płaczem, jak są podobne do siebie, jak na przemian po sobie następują, jak przerywają sobie wzajemnie i zlewają się z sobą.

Człowiek stracił wiarę i plącze: oto Rousseau. Zbyt lekki, a zresztą zbyt nikczemny, by dźwigać uczucie swego nieszczęścia, człowiek śmieje się po stracie wiary: oto Wolter. Wolter i Rousseau, to dwa wykrzywienia oblicza rozpaczy.

Rousseau posiada niejaką świadomość swego nieszczęścia; nieszczęście Woltera jest nieświadome. Ten człowiek stoi tak nisko, że jego śmiech nie jest wymuszony. Wolter upadł tak dalece, że po zabiciu, w granicach swej możności, Boga, człowieka, społeczeństwa, sztuki, śmieje się z pełni serca i tańczy na trupach swych mniemanych ofiar.

Człowiek, który stracił wiarę, żałuje jej przez pewien czas, następnie, w miarę jak pogrąża się w otchłań, jego żal ustaje wraz z jego pragnieniami, skoro zaś zstąpi na samo dno otchłani, człowiek pogardza Nieskończonością (Quum in profundum venerit, contemnit).

Rysem charakterystycznym Woltera jest pogarda nieskończoności. Jego śmiech pożąda krwi, gdyż nosi w sobie rozpacz niedostrzegalną, ale śmiertelną. Dusza ludzka zawsze upomina się o swoje. Część poważna naszej istoty domaga się odwetu. Ironia oszukuje i nie zadawala. Są w naszym sercu otchłanie głębokie i uświęcone tajemnicą ducha, z których, gdy ich nic nie zapełnia, wydobywają się jęki niewysłowione. Próbujesz śmiać się spokojnie, jak człowiek dobrze wychowany, ale mówię ci, bluźnierstwo stoi przy tobie, gdyż poza człowiekiem dobrze wychowanym jest człowiek prawdziwy; pod twoją odzieżą światową bije serce.

Pod szyderstwem Woltera, bez wiedzy szydercy, kipiała krew ludzka i pragnęła wylać się na zewnątrz; rozkosz i wściekłość walczyły ze sobą i godziły się na przemian. I było zgrzytanie zębów, jak w piekle. Wybuch śmiechu skończył się rokiem 1793, jako swym naturalnym rozwiązaniem. Aby zadowolić człowieka śmiejącego się bez radości, nie dość krwi płynącej w żyłach całego człowieczeństwa. Nienawiść i śmierć wyrwały się nareszcie z serc ściśniętych, w których nazbierał się obfity ich zasób. Temu się tylko dziwić można, że wesołość Woltera tak małym się zadowoliła, że nie sprowadziła zagłady rodzaju ludzkiego i że historia mogła pójść dalej... Jednak poszła dalej, a ci, którzy przeżyli śmiech encyklopedystów, zmuszeni do powagi widokiem mordów, naraz uderzyli w inny ton. Powstała nowa szkoła, która zamiast śmiać się ciągle, uwzięła się płakać bez ustanku. Romantyzm (takie bowiem imię przybrała ta szkoła) dwojakie ma źródło: wskazane przeze mnie gdzie indziej źródło literackie, tj. bunt umysłu ludzkiego przeciw mechanizmowi pedantów, a prócz tego źródło uczuciowe, będące nieuchronnym zwrotem duszy ludzkiej ku pragnieniom poważnym, które odłączone zostały od idei zdolnych je zadowolić, a przynajmniej niemi pokierować.

Każdy młodzieniec, który nie otrzymał zdrowego i gruntownego wychowania, przez dłuższy lub krótszy czas żywi pragnienia bezprzedmiotowe. Takim młodzieńcem była literatura romantyczna. Romantyzm to nastrój duszy, zwróconej przez niedolę ku poważnym zadaniom, a zupełnie nieświadomej swego celu i drogi doń wiodącej. Odczuwa ona wtedy dotkliwie cierpienia, nie szukając lekarstwa na nie, i słowo ludzkie staje się jedną wielką skargą. Jest się wtedy zmęczonym dawnymi wybuchami śmiechu, bardzo dalekim od radości; człowiek skarży się i wzywa rzeczy bezimiennej, która nie odpowiada na to wezwanie. To też pragnienie romantyczne wyrzeka się wszelkiego zadowolenia w czasie obecnym, a nawet przyszłym; jest ono muzykalnym poddaniem się zorganizowanej rozpaczy. Ludzie szukają i nie znajdują nic; nie dziwią się nawet temu bardzo, bo wiedzą, że to, czego szukają, nie istnieje; wiedzą, że nic nie znajdą, a jednak szukają wciąż, szukają i wołają, lecz nic się nie zjawia. Czują wstręt do tego, co mają przed oczyma, żądają czegoś innego, ale czego – sami nie wiedzą. I drapują się majestatycznie w tę nieokreśloność namiętnych swych pragnień.

Romantyzm jest pożądaniem nieskończoności, pozbawionym Tego, który jest nieskończony. Romantyzm jest namiętnością, która wychodzi z założenia, że przedmiot jej nie istnieje. Toteż epoka romantyczna musiała się zaznaczyć licznymi próbami stworzenia nowych religii.

W epokach zniechęcenia człowiek skłania się ku ubóstwieniu przyrody. Spragniony uwielbienia, a nieświadomy świata niewidzialnego, rzuca się na świat widzialny i mówi mu: bądź bogiem! Ponieważ jednak bóg ten nie jest Bogiem, człowiek unosi się gniewem, wielbi i przeklina na przemian przyrodę, która nie troszcząc się o jego uwielbienia i jego złości, idzie wciąż odwiecznym porządkiem od zimy do wiosny i od wiosny do lata.

Tak więc rok 1830 nastąpił po roku 1793, podobnie jak rok 1793 nastąpił po Wolterze. I nic nie posuwa się naprzód i otchłań ludzka pozostaje zawsze otwarta. W roku 1830 melodramaty wzbudzają podziw dla zbrodni poczytywanych za wzniosłe; młode panny szczycą się, gdy są suchotnicami i pogardliwie spoglądają na towarzyszki zdrowe; te zaś zazdroszczą im, kaszlą z zapałem, chudną z radości i, być może, niektórym z tych nieszczęśliwych posiadaczek zdrowych płuc, udało się w końcu przez naśladownictwo dostać suchot.

W roku 1830 cierpienia i śmierć są na porządku dziennym. W wieku XVIII obrzucono szyderstwem wszelką wielkość i człowiek od swojej małości zażądał obrony przeciw swej własnej ironii. Wiek XVIII poczytywał za śmieszne wszystko to, co było wzniosłe i boskie. W roku 1830 ludzie zakochali się w wielkości, a chcąc stać się interesującymi we własnych oczach, umyślnie doprowadzili się do stanu wzbudzającego litość. Męczennik swych przywidzeń, człowiek z roku 1830, uwielbiał kobiety, które skazywały go na ostatnie męczarnie. Dla ukochanej, „która igra z jego łzami”, gotów był „skonać na torturach” z rozkoszą. Konać w męczarniach – oto szczęście idealne dla prawdziwego romantyka. Człowiek z roku 1830 cenił i praktykował samobójstwo; dziwna rzecz, że nie przywrócił tortury. Gotów był kaleczyć się własną ręką z zapałem, aby tylko wzbudzić zachwyt w innych ludziach i w sobie samym. Uważał się za zbyt wielkiego, by działać. Oczy jego uległy dziwnej chorobie, wskutek której widział wszystko w rozmiarach olbrzymich. Wolter sądził, że człowiek jest karłem – człowiek z roku 1830 spotykał na ulicy samych olbrzymów. Pierwszy lepszy chłopiec, kończący szkoły i zbrojny kilkoma rymami, wydawał się sobie samemu spiorunowanym tytanem. A ponieważ na głos owego tytana komety nie myślały wstrząsać z trwogi swych warkoczy złocistych, więc wielki człowiek czuł się w obowiązku względem swej wielkości przyłożyć sobie pistolet do czoła, aby się pomścić na gwiazdach. Zakochany w gwiazdach, oczekiwał od nich jakiegoś nieokreślonego szczęścia, ale straszliwie niewdzięczne gwiazdy pozostawiały go bez pociechy. Stąd pistolet lub szczyt wieży kościelnej. Było to w najlepszym tonie rzucać się z niej w przepaść. Człowiek, zawieszony u gzymsu między niebem a ziemią, gotów w każdej chwili stoczyć się w przepaść, mógłby dać powód nieśmiałemu romantykowi z 1830 roku do popełnienia niesłychanego grzechu zawiści.

Bladzi zwolennicy rzeczy pogrzebowych przechadzali się długi czas nad brzegiem smutnych jezior, strojni w pretensjonalną swą żałobę. Następnie, gdy ze swymi długimi włosami i melancholijnymi twarzami zeszli się pod cieniem wierzb płaczących, poczęli naśladować augurów rzymskich i oto śmiech odzyskał swe prawa.

Niepodobna jest człowiekowi grać ciągle tę samą komedię – maska spada; niepodobna powstrzymać okrętu – liny pękają; niepodobna powiedzieć: „oto, jaki jestem” – wiatr zmienił się i człowiek jest już inny. Zanim zdąży odmalować swój portret – wyraz twarzy uległ już zmianie.

W roku 1850 dzieci w szkole poczęły wyśmiewać złudzenia, którym rzekomo ulegały. Rok 1830 miał zaledwie lat 20, gdy umarł ze starości.

Próbowano wtedy śmiać się, ale bez powodzenia; śmiech był tak samo zużyty, jak i łzy. Synowie Woltera przez nienawiść dla swych ojców, wymyślali w roku 1830 nowe religie. Wnukowie Woltera przez nienawiść dla naszych religii, usiłowali powrócić do Woltera. Ale ateizm okazał się równie zużytym, jak nowe religie, a nowe religie okazały się tak samo zużyte, jak ateizm. Niezużyta pozostaje tylko nuda. Ona to po każdej klęsce zabiera do niewoli pozostałych przy życiu wojowników.

Ludzie nudzą się przy śmiechu, nudzą się płacząc. Szydzą – i tej roli również długo utrzymać się nie mogą. Człowiek jest istotą żyjącą: gdy nie miłuje, musi nienawidzić. Ogólna obojętność jest mu niedostępna. Człowiek, który mówi: „O nic się nie troszczę” – kłamie. Ironia nigdy nie może mieć ostatniego słowa u człowieka. Ironia za sobą prowadzi łzy. Nie bez słuszności mówią: „Kto śmieje się w piątek, ten płacze w niedzielę”.

Ale łzy to krzyk wołającego, a wołanie, na które nie ma odpowiedzi, męczy w końcu i ustaje. Po długim szukaniu człowiek, który nic nie znajduje, siada choćby na kamieniu, by spocząć.

Człowiek 1830 roku, siadłszy na kamieniu, stał się człowiekiem roku 1850, tj. człowiekiem powracającym do spokojniejszej postaci nudy. Wołanie jego nie zostało usłyszane. I oto widzimy go w rozczarowaniu. Od pewnego czasu u młodzieży naszej złudzenie przybiera postać rozczarowania. W tym stanie, godniejszym jeszcze śmiechu i pogardy, niżeli stan poprzedni, ludzie sądzą, że prawda jest oziębła i że entuzjazm należy do dziedziny błędu. Ale ponieważ ludzie mają upodobanie w błędzie, nadają mu więc nazwę, która im się ładną wydaje; zowią go „złudzeniem”. Człowiek 1830 roku poddawał się złudzeniom, ale lubił nade wszystko rozwichrzony ich rodzaj. Ten sam człowiek od roku 1850 wyrzekł się złudzeń, ale ich żałuje; ustatkował się i teraz się nudzi. Oto jak niektórzy ludzie pojmują nawrócenie. Sądzą oni, że nawrócenie jest oziębieniem duszy. Sądzą, że młodzież od pewnego czasu powinna szafować ogniem, jaki ma w sobie, ale w późniejszym wieku powinna się nawrócić, tj. począć się nudzić wedle pewnych reguł. Nie spostrzegają, że prawda znajduje się po stronie wprost przeciwnej. Nawrócić się to znaczy zwrócić się ku Bogu, który jest płomieniem pochłaniającym. Nawrócić się to znaczy przystać do tego, co daje uniesienia radości. Nawrócić się to znaczy obrócić się ku miłości, to błagać Boga o cząstkę Jego życia, byśmy mogli kochać po Bożemu. Nawrócić się to być ogarniętym bez miary i ograniczenia przez niegasnące nigdy płomienie miłości niezmierzonej.

Ci, którzy biorą za nawrócenie spokojne znudzenie zniechęconego romantyka, powinni zwrócić uwagę na pewien ciekawy objaw, dający się spostrzec w obecnej chwili. Człowiek 1830 roku, który pragnął jakiejś nowej religii, a nie znalazłszy jej, przez pewien czas przycichł, jeżeli się nie nawróci do pożerających ogni religii wiekuistej, będzie wolał raczej, zamiast spać ciągle, poddać się na nowo swoim dawnym złudzeniom i powrócić do swoich lat dwudziestu. Wiek młody oszukał go być może. Ale wiek dojrzały oszukiwać go będzie jeszcze bardziej. Woli on już biegać i nic nigdy nie schwytać, aniżeli nie biegając i nie chwytając nic, zanudzać się w nieruchomym spokoju. I oto patrzcie! Ludzie powracają znów do odwiecznej starzyzny; mury Paryża pokryte są starymi afiszami. Stary melodramat, który tak lubiłem w epoce, gdy nic nie kochałem, stary melodramat, który oszukiwał moje pragnienie i z którego tak wyśmiewałem się następnie, powraca obecnie. Powraca z krzykami dzikimi, z szaleństwami i rozpaczami, które przed kilkunastu laty wstrząsały murami naszych teatrów. Cóż chcecie? Człowiek woli to aniżeli nic. Człowiek potrzebuje jakiegokolwiek pokarmu; gdy mu zbraknie chleba, chwyta za truciznę. Nienasycona natura ludzka potrzebuje zawsze czegoś i gdy się nie karmi ogniem Bożym, który gasi pragnienie i orzeźwia, rzuca się na ogień, który pali i niszczy, aby tylko czuć cośkolwiek. Człowiek, który się oszukał, potrzebuje chleba żywota, nie nicestwa. Człowiek, który błądził w swych pragnieniach, potrzebuje chrześcijaństwa. Człowiek, który błądził w swych pragnieniach, pragnął nie za wiele, lecz za mało. Nie sięgał dość wysoko swym spojrzeniem. Ogół pospolity sądzi, że błądzić w swych pragnieniach jest to być nadto ambitnym. Rzecz się ma wprost przeciwnie. Błądzić w swych pragnieniach znaczy to nie być dość ambitnym, znaczy to chcieć zadowolić się tym, co nie jest nieskończone. Tylko Nieskończoność nasycić może człowieka. Temu, kto pragnął nowej religii, potrzeba słowa Bożego, potrzeba mu chrześcijaństwa takiego, jakim ono jest w swej istocie, chrześcijaństwa płomiennego.

Ernest Hello, Studia i szkice, wybrał i przełożył Walery Gostomski, Lwów 1912, ss. 126–133. Pisownię uwspółcześniono.