Wołanie ołtarzy
„Ołtarze to najważniejsze pomniki poprzez tysiąclecia! Naród, który buduje ołtarze i wydaje kapłanów, jest wielkim narodem. A naród, który nie rozumie wołania ołtarzy, jest narodem biednym” – pisał ks. Robert Mäder w książce Serce naszej wiary. Rozważania o Mszy świętej. Polacy mają to szczęście, że zawsze zaliczali się do narodów rozumiejących „wołanie ołtarzy”. Warto jednak pamiętać, że przez całe tysiąclecie wołanie to rozlegało się po łacinie…
2 kwietnia 1640 r. w warszawskim kościele pw. św. Jana Chrzciciela (późniejszej bazylice archikatedralnej) w trakcie wygłaszania kazania zmarł na udar pewien jezuita. Był nim 45-letni Maciej Kazimierz Sarbiewski, nadworny kaznodzieja króla Władysława IV Wazy, profesor teologii i retoryki w Akademii Wileńskiej oraz w jezuickim kolegium w Połocku. To postać niezwykła nie tylko dzięki swoim stanowiskom, lecz nade wszystko dzięki talentom. Ks. Sarbiewski był bowiem łacińskim poetą znanym w całej Europie. Okrzyknięty już przez współczesnych „chrześcijańskim Horacym”, uwieńczony został przez papieża Urbana VIII laurem kapitolińskim, co w ówczesnym świecie katolickim można uznać za odpowiednik literackiej Nagrody Nobla.
„Sarbiewski doprowadził mającą długą tradycję poezję łacińską w Polsce do perfekcji i aż do dziś żaden polski poeta nie zyskał takiej sławy za granicą, jak Sarbiewski za życia i w okresie paru dziesięcioleci bezpośrednio po śmierci” – stwierdzał Czesław Miłosz. I trudno nie przyznać mu racji, bo rzeczywiście poezja łacińska miała w naszym kraju długą tradycję: począwszy od śpiewanej do dziś przy uroczystych okazjach XIII-wiecznej pieśni Gaude Mater Polonia Wincentego z Kielczy, poprzez renesansowe poezje Jana Dantyszka, Andrzeja Krzyckiego, Klemensa Janickiego czy samego Jana Kochanowskiego, aż po Adama Mickiewicza, który nie tylko tłumaczył rzymskich poetów, ale i sam pisał wiersze po łacinie.
Ale poezja to nie wszystko. W Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera hasło Łacina w Polsce zaczyna się znamiennym stwierdzeniem:
Do czasów Stanisława Poniatowskiego więcej u nas po łacinie pisano niż po polsku. Był to, podobnie jak gdzie indziej, naturalny wynik rzeczy. Starożytny język i literatura rzymska były dla ciemnoty średniowiecznej jedynym słońcem cywilizacji, przy którym kto się chciał ogrzać, musiał umieć mówić, pisać i uczyć się po łacinie. Wobec braku piśmiennictw narodowych, łacina spełniła niesłychanej doniosłości misję cywilizacyjną, wnosząc oświatę i naukę ówczesną do życia kilkunastu narodów w Europie.
Powtórzymy raz jeszcze tę kapitalną, ale jakże słabo uświadamianą prawdę: do czasów króla Stanisława Augusta – czyli do drugiej połowy XVIII wieku – więcej pisano u nas po łacinie niż po polsku! Oznacza to, iż w ciągu pierwszych 800 lat swego istnienia Polska była krajem cywilizacji łacińskiej nie tylko w moralnym znaczeniu, jakie nadał temu pojęciu Feliks Koneczny, ale również w sensie najzupełniej praktycznym: język starożytnych Rzymian i język Kościoła rzymskokatolickiego był pierwszym językiem naszych elit – duchowych, umysłowych i politycznych – a więc pierwszym językiem naszej kultury.
Nie znaczy to, że polszczyzna rodziła się i kształtowała w konflikcie z łaciną. Oczywiście język, którym dziś mówimy, należy do języków słowiańskich, dzięki czemu łatwiej rozumiemy Rosjan, Czechów czy Serbów niż innych mieszkańców Europy. Nasze przywiązanie do Rzymu sprawiło jednak, że polszczyzna przynajmniej tyle samo zawdzięcza łacinie, co swoim słowiańskim korzeniom: począwszy od alfabetu, a skończywszy na ogromnej części słownictwa.
Nie mogło być zresztą inaczej, skoro cała tożsamość narodowa Polaków została ukształtowana właśnie w języku łacińskim. Każde dziecko uczy się w szkole o „trzech pierwszych polskich historykach”: Gallu Anonimie, Wincentym Kadłubku i Janie Długoszu. To oni zostawili nam w spadku legendy o powstaniu Polski, opowieści o piastowskich władcach, barwne opisy bitwy pod Grunwaldem, z których później korzystał Sienkiewicz. Czy uświadamiany sobie jednak, że wszystko to zostało napisane po łacinie? Owi „pierwsi polscy historycy” nigdy bowiem nie pisali po polsku – byłoby zresztą niemożliwe, aby w kształtującym się dopiero języku wyrażać tak wzniosłe treści.
Polski język i kultura nie walczyły więc z łaciną, lecz czerpały z niej to co najlepsze, grzejąc się w tym „słońcu cywilizacji”, jakim był odwieczny Rzym. Prawdziwa walka toczyła się zupełnie gdzie indziej: w wieku XVIII nowym „słońcem cywilizacji”, nowym Rzymem światowej kultury, zapragnął być Paryż. A nową łaciną miał być język francuski – mowa „oświeconych”. Tę walkę język Rzymu niestety przegrał, a stało się tak przede wszystkim za sprawą likwidacji zakonu jezuitów (tego samego, do którego należał ks. Sarbiewski, ale też ks. Jakub Wujek, autor najlepszego przekładu łacińskiej Biblii na język polski!). Jezuici prowadzili bowiem w całej katolickiej Europie setki kolegiów, czyli szkół średnich, do których uczęszczały kolejne pokolenia młodzieży szlacheckiej. Podstawą nauczania w tych kolegiach była oczywiście łacina, stąd przeciętny szlachcic polski, francuski, włoski czy hiszpański był zasadniczo dwujęzyczny, nawet jeśli w języku Rzymian nie miał nic ciekawego do powiedzenia.
Kasata zakonu jezuitów w 1773 r. (co prawda decyzją papieża, lecz pod wpływem masońskich rządów w zachodniej Europie) spowodowała upadek szkolnictwa jezuickiego i przejęcie kolegiów pod zarząd państwowy, czyli pod władzę „oświeconych”. W Polsce taką rolę odegrała Komisja Edukacji Narodowej, uważana do dziś za prekursorkę nowoczesnego szkolnictwa w naszym kraju. Wraz z tą zmianą łacina została odstawiona do lamusa, a jej miejsce zajął francuski. Ale zmienił się nie tylko język, lecz i treści narzucane uczniom: miejsce św. Tomasza z Akwinu i św. Augustyna zajęli Wolter i Rousseau.
Od czasów króla Stanisława Augusta – czyli mniej więcej od 250 lat – łacina nie jest już fundamentem polskiej kultury. Dla wykształconych Polaków żyjących w epokach „oświecenia”, romantyzmu, pozytywizmu i dwóch wojen światowych owym fundamentem stał się język francuski, a wszelkie mody – dobre czy złe – przychodziły z Paryża. Niestety, znacznie częściej złe, gdyż francuska kultura ostatnich stuleci dość skutecznie odcięła się od katolickich korzeni tego kraju. Paryż stał się stolicą wszelkiego rodzaju rewolucji – politycznych, religijnych, kulturowych – a Warszawa dorobiła się mało chlubnego miana „Paryża wschodu”. Postacią dobitnie symbolizującą to duchowe uzależnienie Polaków od „francuszczyzny” był Tadeusz Boy-Żeleński, niewątpliwie wybitny tłumacz literatury, genialnie władający oboma językami, a równocześnie zajadły wróg Kościoła i katolickiej moralności.
Ta zdumiewająca kariera języka francuskiego (bardzo trudnego przecież, nie tylko w porównaniu z łaciną) miała jednak swój kres. Demoliberalny porządek, jaki wyłonił się z gruzów II wojny światowej, a umocnił się po upadku sowieckiego komunizmu, przyniósł światu kolejną „nową łacinę” – język angielski. Dziś już nie możemy mieć wątpliwości, że żaden inny język za naszego życia nie zastąpi mowy nowojorczyków i londyńczyków w roli „języka światowego”. Oficjalnym językiem Unii Europejskiej – paradoksalnie także po wyjściu Wielkiej Brytanii! – pozostanie angielski, bo na hegemonię francuskiego czy niemieckiego nikt nie ma ochoty, a powrót do łaciny nie wchodzi w grę. Choć przecież to łacina powinna być językiem w naturalny sposób łączącym Europejczyków.
Niestety, nasz stary kontynent (stary, ale głupi – chciałoby się powiedzieć…) coraz silniej wyrzeka się swojej rzymskiej tożsamości. Tym bardziej, że nie ma komu o tej tożsamości przypominać, skoro sam Kościół rzymskokatolicki w zastraszającym tempie zmienia się w „ekumeniczno-katolicki”. Kamieniem milowym tej wewnątrzkościelnej rewolucji były posoborowe zmiany w liturgii, łącznie z odrzuceniem łaciny i odprawianiem Mszy św. w językach narodowych. Wbrew oczekiwaniom naiwnych zwolenników zmian, nie przyciągnęło to do kościołów nowych wiernych, ani też nie zwiększyło ich pobożności – z perspektywy półwiecza trzeba stwierdzić, że stało się odwrotnie. Można się tylko zastanawiać, dlaczego w niektórych krajach kryzys religijności nastąpił bardzo szybko, a w innych – wolniej…
Do tych ostatnich na szczęście należy Polska. To jednak nie znaczy, że „wołanie ołtarzy”, o którym pisał ks. Mäder, pozostaje nad Wisłą niezmienne. Nie było u nas krwawej reformacji, jak w Anglii, ani krwawej rewolucji, jak we Francji, ale czy mimo to nadal jesteśmy ostoją cywilizacji łacińskiej? Myśmy też mieli swoją reformację, której przywódcy w połowie XVI wieku próbowali oderwać polski Kościół od Rzymu i ustanowić polski językiem liturgicznym. Wtedy nie zgodził się na to król Zygmunt August, lecz po 400 latach odwieczna łacińska liturgia i tak została odrzucona, w dodatku na skutek decyzji Rzymu! W ten oto zupełnie bezkrwawy sposób Polakom amputowano ich prawdziwą tożsamość, wyrzucając „na śmietnik historii” tysiąc lat duchowych dziejów naszego kraju.