Harcerz służy Bogu i Polsce, sumiennie spełniając swoje obowiązki
Była ciemna noc, księżyc był w nowiu, więc tym łatwiej było się przekraść pod drutami kolczastymi. Strażnicy zmarznięci, owinięci szalikami, myśleli tylko o tym, jak dotrwać do poranka i kubka ciepłej kawy. Co prawda wszyscy czuli, że wojna zbliża się ku końcowi, jednak Hitler nakazał walczyć do końca. W tę noc Wincenty, przekradając się pod kolejnymi drutami, przypomniał sobie, jak tu trafił.
18 lat temu wstąpił do drużyny harcerzy i już rok później był jej drużynowym. Zawsze dbał o to, żeby jego harcerze potrafili się dobrze skradać, wiedzieli, o jakiej porze nocy najłatwiej oszukać straże i przejść niepostrzeżenie do obozu innej drużyny. Wśród wielu spraw uczył ich też, że harcerz służy Bogu i Polsce. Sumiennie spełnia też swoje obowiązki. Harcerstwo to służba.
Gdy przyjął święcenia kapłańskie, był już podharcmistrzem i Harcerzem Rzeczypospolitej. Nigdy nie sądził, że umiejętności harcerskie będą mu tak pomocne w posłudze kapłańskiej. Zaledwie dwa lata po jego święceniach wybuchła wojna i od razu trafił do więzienia. Potem obóz przejściowy koło Gdańska, Stutthof, Sachsenhausen i wreszcie Dachau – „matka wszystkich obozów”. Nocne alarmy na obozach harcerskich pomogły mu przetrwać brak snu; kąpiel w rzekach i jeziorach na wyjazdach harcerskich zahartowały nie tylko ducha, ale i jego organizm. Gdy inni kapłani umierali z wycieńczenia, on miał siłę pracować o suchym chlebie i wodzie, umocniony latami pracy nad sobą w harcerstwie.
Gdy w obozie Dachau wybuchła epidemia tyfusu, Niemcy po prostu otoczyli dodatkowym drutem kolczastym tę część obozu i zostawili chorych bez żadnej pomocy. Wincenty jednak się nie poddał i co noc wyruszał w kolejne „harce” oraz urządzał podchody do tej umieralni. Udało mu się poprowadzić na tę samobójczą służbę jeszcze kilkudziesięciu innych kapłanów. Czuł, że tyfus i jego zabierze, że śmierć czyha na niego. Nie bał się jej jednak, tylko jak każdy harcerz, gdy wyczytają rozkaz i padnie jego nazwisko krzyczy „służba!”, tak i on powtarzał w duchu, że to jest jego pole służby. Gdyby został rolnikiem, orałby pole, gdyby był księgowym, liczyłby słupki, ale był kapłanem w obozie Dachau, więc w środku nocy przekradał się z wiatykiem przy piersi pod drutami kolczastymi. Któż by pomyślał, że te wszystkie harce na obozach harcerskich będą dziś znaczyć co najmniej tyle, co czytanie Sumy teologicznej.
Udało się! Wczołgał się do baraku, gdzie było słychać jęki konających, a czuć było odór trupów. Większość by pomyślała, że ten obóz to piekło i że nie ma tu już żadnej nadziei, jednak widok księdza Frelichowskiego rozpromienił twarze wszystkich. Jęki ustały i nastała wielka cisza, słychać było tylko szept księdza: „Itroibo ad altare Dei...” oraz ruchy paciorków różańca w zmarzniętych palcach więźniów. W tę ciemną noc kolejni ludzie odeszli z tego świata z uśmiechem na twarzy, jakby szli na wesele a nie na spotkanie ze śmiercią. Pokrzepieni spowiedzią i wiatykiem oddawali swoje dusze w ręce Matki Przenajświętszej z pogodą ducha.
Gdy Wincenty umarł w lutym, Niemcy, ku zaskoczeniu wszystkich, przed jego kremacją pozwolili na wystawienie trumny przykrytej białym płótnem i kwiatami. Tłum płakał, jednak Wincenty Frelichowski leżał uśmiechnięty. Dwa miesiące po wyzwoleniu obozu jeden z więźniów powiedział, że szkoda było tego uśmiechniętego księdza – był w obozie pięć lat i tuż przed wyzwoleniem zmarł, a teraz mógłby wrócić do Polski i być dalej kapłanem. Drugi więzień powiedział mu: „Słuchaj, Stasiek, to był harcerz, dlatego był zawsze pogodny, nawet jak nie było co jeść, a palce od mrozu odpadały. Teraz on już jest tam, w niebie, razem z aniołami i Panem Jezusem śpiewa może modlitwę harcerską. Tu, na ziemi, sumiennie spełniał swoje obowiązki. Tam, w niebie, dużo lepiej będzie mógł służyć Bogu i Polsce”.
Czuwaj!