Moje gniazdo
Nie wiem, czy nie będę zanudzał Czytelników swoimi wywodami, a ponieważ nie wiem na pewno, więc trochę ponudzę... Powspominam – to jest przecież specjalność ludzi starych – swój rodzinny dom, trochę go ocenię, przedstawię na tle innych. Krótko mówiąc: pobajdurzę sobie...
Urodziłem się na wsi Byczki 5 marca 1945 roku, ale dopiero 8 kwietnia zawieziono mnie do chrztu do kościoła parafialnego w małym miasteczku Biała Rawska. Kończyła się wojna, bieda była zjawiskiem powszechnym. Jak na to patrzę z dystansu wielu lat, to powodów do narzekań nie miałem. Zresztą też i nie narzekałem. Przypuszczam, że gdybym był bogaty, to pewnie nie poszedłbym do zakonu. Oczywiście, nie z biedy poszedłem do klasztoru, ale ponieważ odczuwałem taką potrzebę, odnajdując w światowym gwarze głos powołania kapłańskiego.
W 1948 roku wraz z całą rodziną przeniosłem się do sąsiedniej wsi Galiny. Należała ona wtedy do sąsiedniej parafii Wilków. A już następna sąsiednia wieś była bogata dzięki sadownictwu. Nieraz u tych mieszkańców Wilczych Piętek pracowałem przy zbiorze owoców, ale nie przypominam sobie, bym im zazdrościł. Bieda była przyjmowana ze spokojem. Moi rodzice ciężko pracowali na roli „z reformy”. Nie byli oni idealnym małżeństwem, ale starali się dać nam (to znaczy mnie i rodzeństwu) dobre wychowanie i w miarę możliwości również jakieś wykształcenie. Mocno kładli nacisk na uczciwość: bez kłamstwa, bez złodziejstwa. Zazdrość też była tępiona. Moja rodzina nie była jakimś wzorem, tak było i u innych. Ludzie byli zadowoleni z tego, co mieli.
Wieś Galiny powstała prawie po reformie rolnej, wszyscy się dorabiali, nie narzekając na los. Swoją dolę przyjmowali ze spokojem i poddaniem się woli Bożej. Na ogół wszyscy chodzili do kościoła, chyba że brak odzieży czy obuwia czasem ich zwalniał z tego obowiązku.
W całej okolicy wszyscy to Polacy z wyjątkiem jednej rodziny niemieckiej Wichmanów, którzy mieli duże gospodarstwo w sąsiedniej wsi Uciąchy. Niezadługo jednak musieli wyjechać do Niemiec. Pamiętam, że przychodzili do nas, ich wymowa trochę mnie bawiła, ale byli to dobrzy ludzie. Chociaż ich polszczyzna mnie bawiła, to jednak nie było to nigdy powodem jakichkolwiek żartów - mówili tak jak potrafili.
W dzień powszedni wszyscy ciężko pracowali. Czy wszyscy to znaczy również dzieci? Po części też. Po odrobieniu lekcji były inne obowiązki, stosownie do wieku i zdolności. Jako małe dziecko pasałem krowy, gęsi czy inną zwierzynę, a już jako dziecko starsze byłem zajęty poważniejszymi pracami. Kiedy mogłem utrzymać pług, to czasami orałem. Dopiero w życiu dorosłym kosiłem zboże. A ponieważ niedługo potem, jak ptak z gniazda, wyleciałem z domu, więc nie mogę pochwalić się łanami ściętego żyta.
Dlaczego o tym piszę? Przecież tak było wszędzie, tylko że tych, którzy tak pracowali, zostało już niewielu. A chciałoby się przekazać następnym pokoleniom obraz wsi pracowitej i uczciwej. Dziś świat się zmienił. Dziś już trudno spotkać koński zaprzęg, dziś już się nie zobaczy kosiarza w żniwa. Nieraz dziwię się, że dzisiaj dzieci na wsi nie mają pracy. W jaki sposób nauczą się życia? Jak będą pokonywać jakiekolwiek trudności, które niewątpliwie są przed nimi? Oj, będzie trudno!
Mnie nie chodzi o zamęczanie dzieci pracą, ale o oswajanie dzieci z obowiązkami. Chodzą do szkoły - to dobrze, niech temu się oddają. Ale po szkole, po odrobieniu prac domowych zadanych przez nauczyciela, jest jeszcze trochę wolnego czasu. Co wyrośnie z dziecka cały wolny czas poświęcającego zabawie, która dzisiaj polega przede wszystkim na naciskaniu klawiszy? Dziś dziecko usiłuje na wszelki sposób zabijać nudę. To źle, kiedy w tym czasie rodzice zamęczają się obowiązkami, jak mówią, „dla dobra dzieci”. Takie niemądre poświęcanie się nie służy dobru dzieci. Służy tylko zaspokajaniu ich zachcianek, a nie pracy nad sobą, a nie staraniu o dobro duchowe.
Czy dzieci słyszą dzisiaj o obowiązku nabywania cnót, o walce z wadami? Walka? Takie coś było dobre w dawnych czasach. Dziś mamy pokój, dziś nikt nie musi walczyć o cokolwiek. Wystarczy, że Bóg jest dobry. Takie są odpowiedzi dzisiejszej młodzieży.
Czy wszystkie dzieci tak mają? Czy wszystkie puszczone są samopas? Nie, są wyjątki. I do tych wyjątków się zwracam, by dawały więcej z siebie, by nie bały się przyznać rówieśnikom, że dzieciństwo i młodość to również czas mozolnego trudu nad zdobywaniem tych wartości, o których w szkole się nie słyszy, a tym bardziej ich się nie wymaga.
I dziś świat jest taki sam, ludzie tacy sami. Nie można więc tłumaczyć się wyjątkowymi, „takimi czasami”. Czasy są takie, jakimi tworzymy je my sami.