Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
Ofiarowanie N.M.Panny [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 3/2008 (106)

ks. Patryk de La Rocque FSSPX

„Spe salvi facti sumus”

Druga encyklika papieża Benedykta XVI

Ta encyklika jest symptomatyczna z wielu powodów. Jej aspekt filozoficzny dowodzi smutnego stanu ducha katolików. Jej najpoważniejszym mankamentem jest jednak nieobecność zasadniczych elementów doktryny o odkupieniu.

Benedykt XVI w tytule swojej drugiej encykliki zechciał posłużyć się wspaniałym wyrażeniem św. Pawła: „W nadziei już jesteśmy zbawieni” (Rz 8, 24). Idąc więc za napomnieniem św. Piotra, papież „zdaje sprawę z nadziei, która jest w nim” (por. 1 P 3, 15). W coraz bardziej zsekularyzowanym świecie, w którym ludzie dążą niemal wyłącznie do rzeczy ziemskich, Benedykt XVI pragnie w ten sposób podsycić płomień nadprzyrodzonej nadziei. Jego zamiarem było wykazanie, że jedynie nadzieja na życie wieczne pozwala zmierzyć się z chwilą obecną.

W poszukiwaniu duchowego wymiaru istnienia

Dzięki sprawnie prowadzonemu wykładowi apologetycznemu papież stara się zaprowadzić czytelnika jak najdalej we wspólnej refleksji. Chce pomóc mu w odkryciu duchowego aspektu ludzkiego istnienia i tego, że nie warto pokładać nadziei w rzeczach tego świata. Metoda użyta przez papieża pozostaje jednak smutnym dowodem stanu chrześcijaństwa. Chociaż Benedykt XVI kieruje swą encyklikę do katolików (mógłby ją przecież skierować np. do „wszystkich ludzi dobrej woli”), nie uznał za słuszne oprzeć się na wierze swoich czytelników, po to by ich uczyć podstawy i treści chrześcijańskiej nadziei. Jest to więc realistyczne uznanie, że wiara licznych katolików jest bardzo słaba, ich wiadomości religijne – niedostateczne, a co gorsza, nie chcą oni przyjąć podstawowych prawd wiary. Dlatego Benedykt XVI stara się po prostu obudzić u czytelników ich zmysł duchowy, używając do tego analizy filozoficznej – stąd trudność w lekturze niektórych ustępów.

Krytyka fałszywych nadziei

Metoda zaproponowana przez Benedykta XVI nie jest jednak osłodzona przemilczeniami. W przeciwieństwie do soborowej konstytucji Gaudium et spes papież nie waha się wytknąć fałszywych nadziei, które próbuje głosić współczesny świat. Podejmuje krytykę filozofów postmodernizmu i wskazuje jasno na różne współczesne iluzje, wychodząc od ideologii postępu (Bacon) aż do Marksa, niejako po drodze omawiając błędy rewolucji francuskiej. W encyklice znajduje się wiele pięknych, pełnych zdrowego rozsądku ustępów, jak ten, który krytykuje ideologię materialistycznego postępu:

Bez wątpienia ofiaruje on [postęp] nowe możliwości dobra, ale też otwiera przepastne możliwości zła – możliwości, które wcześniej nie istniały. Wszyscy staliśmy się świadkami, jak postęp w niewłaściwych rękach może stać się, i stał się faktycznie, straszliwym postępem na drodze zła. Jeśli wraz z postępem technicznym nie dokonuje się postęp w formacji etycznej człowieka, we wzrastaniu człowieka wewnętrznego (por. Rz 7, 22; 2 Kor 4, 16), wówczas nie jest on postępem, ale zagrożeniem dla człowieka i dla świata (nr 22).

Warto też zwrócić uwagę na krytykę teorii Marksa – II Sobór Watykański zaniechał jej (dziś to wiemy) ze względów politycznych:

[Marks] zapomniał o człowieku i o jego wolności. (...) Wierzył, że gdy zostanie uporządkowana ekonomia, wszystko będzie uporządkowane. Jego prawdziwy błąd to materializm: człowiek nie jest bowiem tylko produktem warunków ekonomicznych i nie jest możliwe jego uzdrowienie wyłącznie od zewnątrz, przez stworzenie korzystnych warunków ekonomicznych (nr 21).

Z filozoficznego punktu widzenia w encyklice rozczarowuje tylko krytyka racjonalizmu (nr 23) – dążeniu do całkowitej autonomii rozumu Benedykt XVI przeciwstawia jedynie konieczność posłuszeństwa sumieniu. Rozum jest więc rozpatrywany wyłącznie w aspekcie kierowania wolą (dobro i zło), a nie w swym bardziej pierwotnym zadaniu, polegającym na poznaniu bytu (prawda i fałsz). Prawo moralne, transcendentalne (czyli skierowane na podmiot) i wewnętrzne, przeważyło nad prawem istnienia poznawanego przez rozum. Nie podkreśla się już możności osiągnięcia poznania bytu przez rozum, a zatem źródłem prawego działania pozostaje jedynie doświadczenie Boga, stąd też w wywodzie papieża pewne pomieszanie porządku naturalnego z nadprzyrodzonym:

Bóg prawdziwie angażuje się w sprawy ludzkie jedynie wówczas, gdy nie tylko my myślimy o Nim, ale gdy On sam wychodzi nam naprzeciw i do nas mówi. To dlatego rozum potrzebuje wiary, aby był w pełni sobą: rozum i wiara potrzebują siebie nawzajem, aby urzeczywistniała się ich prawdziwa natura i misja (nr 23).

Czego tu brakuje?

Poznawszy krytykę fałszywych nadziei proponowanych człowiekowi, który staje wobec tajemnicy własnej skończoności, musimy zapytać: na czym Benedykt XVI opiera swoją nadzieję? Inaczej mówiąc: jaką proponuje koncepcję uleczenia i odkupienia człowieka? „Na czym polega owa nadzieja, która – jako nadzieja – jest «zbawieniem»?” (nr 3). Odpowiedź znajdująca się w encyklice bardzo rozczarowuje, ponieważ nie bierze pod uwagę natury chrześcijańskiej nadziei.

Czym jest chrześcijańska nadzieja?

Zacznijmy od przypomnienia, czym jest odkupienie, ponieważ to na nim opiera się nadprzyrodzona cnota nadziei. Skierowana ku wieczności katolicka nadzieja ma swoje oparcie w tym, że człowiek wie, iż może mieć udział w odkupieniu przyniesionym przez Chrystusa. Wcześniej człowiek był grzesznikiem niezdolnym zbliżyć się do Boga, niezależnie od tego, czy chciał to uczynić, czy też nie; był zdany tylko na siebie, nie mając prawdziwej nadziei. Nie mógł w rezultacie wejść do wiecznego szczęścia, gdyż sam z siebie nie był zdolny usunąć przeszkody oddzielającej go od Boga, to znaczy wyrządzonej Bogu zniewagi i złości grzechu. Według wyrażenia św. Pawła człowiek był „niewolnikiem grzechu”. Odzyskanie nadziei zbawienia nie mogło się dokonać bez uwolnienia z niewoli grzechu, a więc bez Odkupiciela. Chrystus Pan, przyjmując na siebie wszystkie nasze winy, odkupił je na drzewie krzyża. Wysłużył nam przebaczenie, otwierając jednocześnie skruszonemu grzesznikowi zamknięte dotąd niebo: „dziś będziesz ze mną w raju” – powiedział Pan Jezus Dobremu Łotrowi. Stąd też chrześcijańska nadzieja polega całkowicie na Chrystusie, jedynym Zbawicielu: „Jezus Chrystus, nasza nadzieja” – pisał św. Paweł (1 Tm 1, 1). Chrześcijanin odnajduje nadzieję wieczności, jednocząc się z Chrystusem po to, aby mieć udział w Jego odkupieniu. Nie ma żadnej prawdziwej nadziei poza nadzieją chrześcijańską, gdyż możemy pokładać ufność jedynie w zbawczym krzyżu Chrystusa: „O Crux ave spes unica – Krzyżu, bądź pozdrowiony, jedyna nadziejo!” śpiewamy w starożytnym hymnie Vexilla regis.

Gdy męka Pańska staje się współczuciem...

To nauczanie, tak fundamentalne dla chrześcijaństwa, jest niestety całkowicie nieobecne w encyklice Spe salvi. Męka Chrystusowa jest tu czymś zupełnie innym – jedynie współczuciem! Chrystus nie przyjął zatem naszych grzechów, aby je odkupić na drzewie krzyża i otworzyć nam przez to drogę do nieba. Po prostu przyszedł na świat, kierowany zrodzoną z miłości solidarnością, aby dzielić nasze cierpienie, aby je napełnić swoją obecnością. Trzeba to dobrze zrozumieć: między tymi dwoma spojrzeniami istnieje zasadnicza różnica. Gdy kierowany współczuciem idę odwiedzić chorego, z pewnością spełniam piękny czyn: mam nadzieję zanieść mały promyk światła tam, gdzie króluje cierpienie i samotność. Czy mogę jednak z tego powodu nazywać się jego odkupicielem i zbawcą? Oczywiście nie. Musiałbym zgładzić jego chorobę, przynieść życie tam, gdzie dotąd panowała nieuchronnie śmierć.

Podobnie jest ze współczuciem względem więźnia – nie przynosi ono wyzwolenia, chyba że zapłaci się okup za jego uwolnienie (o ile ten, który go więzi, na to przystanie). To właśnie uczynił dla nas Pan Jezus, biorąc na siebie długi naszych win, otwierając bramy życiodajnej łaski tym, którzy tkwili w niewoli grzechu. Jego odkupienie jest więc czymś o wiele większym niż zwykłe współczucie, zmieniło bowiem w oczach Boga stan ludzkości. Tego właśnie aspektu encyklika w żaden sposób nie podkreśla. Jedyny w dokumencie opis męki Chrystusowej jest w tym kontekście szczególnie niedoskonały, gdyż ogranicza ją jedynie do współczucia:

Człowiek jest dla Boga tak bardzo cenny, że On sam stał się człowiekiem, aby móc współcierpieć z człowiekiem, w sposób rzeczywisty, w ciele i krwi, jak to nam przedstawia opis męki Jezusa. Stąd w każde cierpienie ludzkie wszedł Ktoś, kto je z nami dzieli i znosi; stąd w każdym cierpieniu jest odtąd obecne consolatio, pocieszenie przez współcierpiącą miłość Boga, i tak wschodzi gwiazda nadziei (nr 39).

Skutki dla naszego życia

Taka zmiana perspektywy ma bezpośrednie konsekwencje dla naszego codziennego życia. Nauczyliście się czynić od czasu do czasu ofiary i wyrzeczenia. Staracie się jednoczyć swoje troski, cierpienia i przeciwności z krzyżem Pana Jezusa. Podczas każdej Mszy św. odnawiacie tę ofiarę z samych siebie w zjednoczeniu z Chrystusem jako Ofiarą, obecnym na ołtarzu „na odkupienie grzechów”. Postępując w ten sposób, macie świadomość, że te ofiary wymazują, chociażby w części, wasze przeszłe grzechy i karę, jaka się za nie należy. Macie rację. Nauczył was tego Sobór Trydencki: „Msza jest codziennie ofiarowana z powodu codziennie popełnianych grzechów”. Jednocząc się w ten sposób z Hostią, wiecie, że zbieracie zasługi na niebo. A przecież encyklika nie waha się uznać tej praktyki za „przesadną” i „niezdrową”:

Nie tak dawno dość szeroko rozpowszechnionej formie pobożności – dziś może mniej praktykowanej – przyświecała myśl, że możemy „ofiarować” niewielkie, mniej lub bardziej uciążliwe trudy codzienności, które wciąż na nowo na nas spadają, nadając im w ten sposób sens. W tej pobożności dochodziło do pewnej przesady, bywały niezdrowe momenty (...)

Pomijając już to, co encyklika uznaje za „niezdrowe”, w dalszym ciągu pochwala ona coś z tej praktyki – nie jest to już jednak zadośćuczynienie (ekspiacja), ale współczucie:

(...) ale trzeba się zapytać, czy [ta pobożność] nie zawierała czegoś w jakiś sposób istotnego, co mogłoby być pomocne. Co znaczy „ofiarować”? Ludzie ci byli przekonani, że mogą wnieść w wielkie współcierpienie Chrystusa swe małe trudy, które w ten sposób stawały się częścią skarbca współczucia, którego potrzebuje rodzaj ludzki (nr 40).

Nie ma tu nawet najmniejszej wzmianki o tym, że rodzaj ludzki potrzebuje zadośćuczynienia za swoje grzechy, co przecież było najważniejszym powodem odkupienia dokonanego przez Chrystusa.

Pojęcie zasługi zostało wykluczone w kilku wersach, będących niestety karykaturą klasycznej (czytaj: tradycyjnej) teologii:

Królestwo Boże jest darem i właśnie dlatego jest wielkie i piękne, i stanowi odpowiedź na nadzieję. Nie możemy też – używając klasycznej terminologii – „zasłużyć” sobie na niebo przez nasze dzieła. Ono jest zawsze czymś więcej, niż to, na co zasługujemy, tak jak to, że jesteśmy kochani, nigdy nie jest czymś, na co „zasłużyliśmy”, ale zawsze darem (nr 35).

Oczywiście jest prawdą, że człowiek nie może sam z siebie osiągnąć nieba. Oczywiście jest jasne, że nie można uważać miłości Bożej za należne sobie prawo. Jasne jest też, że to Chrystus przez swoją śmierć wysłużył nam niebo w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jego krew wylana z miłości jest ceną naszego zbawienia. Jasne jest jednak także to, że Bóg wynagradza nasze dobre dzieła, a karze złe: te pierwsze wysługują nam niebo, a drugie, jeśli nie żałujemy, zasługują na piekło. Wszystko to wynika z Ewangelii, stąd też płynie nasza nadzieja: nasze dobre uczynki, wydoskonalone przez nadprzyrodzoną miłość Boga, ponieważ zostały złączone z zasługami Chrystusa, wysługują nam niebo.

Nowe pojęcie odkupienia

Jeśli nie postrzega się już odkupienia jako zadośćuczynienia za grzechy, na czym ono miałoby polegać? Posłuchajmy odpowiedzi proponowanej przez encyklikę:

Człowiek zostaje odkupiony przez miłość. Odnosi się to już do sfery czysto światowej. Kiedy ktoś doświadcza w swoim życiu wielkiej miłości, jest to moment „odkupienia”, który nadaje nowy sens jego życiu. (...) Istota ludzka potrzebuje miłości bezwarunkowej. (...) Jeżeli istnieje ta absolutna miłość, z jej absolutną pewnością, wówczas – i tylko wówczas – człowiek jest „odkupiony” niezależnie od tego, co wydarzyłoby się w jego szczególnym przypadku. To mamy na myśli, gdy mówimy: Jezus Chrystus nas „odkupił”. Przez Niego nabraliśmy pewności Boga (nr 26).

Jednym słowem odkupienie – takie, jakie opisuje encyklika – jest tylko objawieniem bezwarunkowej miłości Boga do człowieka. W tej koncepcji Chrystus nie zniszczył grzechu swoją odkupicielską śmiercią, ponieważ grzech nie stanowi przeszkody dla miłości Boga: On nam po prostu objawił, że ten grzech nie jest przeszkodą. Nadzieja nie jest niczym innym, niż poznaniem tej „prawdy”. Papież ilustruje swoje słowa, opisując stan duszy kanonizowanej przez Jana Pawła II Józefiny Bakity:

Teraz miała „nadzieję” (...): jestem do końca kochana i cokolwiek się zdarzy, jestem oczekiwana przez tę Miłość. A zatem moje życie jest dobre. Przez poznanie tej nadziei została „odkupiona”, nie czuła się już niewolnicą, ale wolną córką Boga (nr 3).

A co z piekłem?

Jeśli tak się rzecz ma z odkupieniem, jeśli grzech nie jest już przeszkodą dla miłości Bożej, jak się ma sprawa z piekłem? Dziś, gdy mnożą się teorie, według których piekło jest puste, Benedykt XVI przypomina, że tak nie jest. To dobrze. Ale opisując piekło w taki sposób, jakby było tylko pewnym stanem ducha, ogranicza je do niewielu osób – tylko do tych,

którzy całkowicie zniszczyli w sobie pragnienie prawdy i gotowość do kochania. Ludzi, w których wszystko stało się kłamstwem; ludzi, którzy żyli w nienawiści i podeptali w sobie miłość (nr 45).

Uznając ten stan ducha za równie rzadki, jak rzadko zdarzają się wielcy święci, którzy idą prosto do nieba w chwili śmierci, papież wskazuje na „niektóre postaci naszej historii”. Prawdopodobnie myśli o Hitlerze czy Stalinie. Ale to tylko wyjątki:

U większości ludzi w najgłębszej sferze ich istoty jest obecne ostateczne wewnętrzne otwarcie na prawdę, na miłość, na Boga. Jednak w konkretnych wyborach życiowych jest ono przesłonięte przez coraz to nowe kompromisy ze złem. Chociaż czystość bywa pokryta różnorakim brudem, to jednak jej pragnienie pozostaje i mimo wszystko wciąż na nowo wynurza się z nikczemności i pozostaje obecne w duszy (nr 46).

Stąd potrzebny jest czyściec, którego ogień – zauważmy przy okazji – Benedykt XVI podaje w wątpliwość (nr 47), być może kierowany ekumeniczną troską w stosunku do prawosławnych.

Jakakolwiek jest liczba zbawionych – mała czy duża, tego nikt nie wie – ważne jest kryterium odróżniające zbawionego od potępionego: wszystko rozstrzyga się, według encykliki, przez „pragnienie prawdy i otwartości na miłość”. Straciwszy te cechy całkowicie, niektóre (nieliczne) jednostki są nieodwołalnie wyłączone z Królestwa Bożego; inne, jeśli zachowały je choćby w śladowej ilości, są zbawione. Takie kryterium zaskoczy nawet dziecko uczące się katechizmu, jeśli otrzymało katechezę godną tego miana. Takie dziecko wie, że jeden grzech śmiertelny, za który się nie żałuje, niszczy życie łaski, zamyka bramy nieba i zasługuje w konsekwencji na piekło, niezależnie od altruizmu czy pragnienia prawdy danej osoby. Stąd słynne słowa, które Blanka Kastylijska skierowała do swego dziecka, przyszłego św. Ludwika: „Wolałabym widzieć cię umarłym u moich stóp, niż wiedzieć, że jesteś w stanie grzechu śmiertelnego”. To zdanie jest całkowicie niezrozumiałe w świetle encykliki, która oświadcza, że Bóg nie określa już wiecznego losu jednostek w oparciu o ich uczynki, ale jedynie w zależności od ich intencji. Widać tu wpływ doktryny luterańskiej: „mocno grzesz, ale jeszcze mocniej wierz”.

Konkluzja

Encyklika Spe salvi jest symptomatyczna z wielu powodów. Jej aspekt filozoficzny, chociaż ogólnie bardzo cenny, dowodzi jednak smutnego stanu ducha katolików. Najwyraźniej zdaniem papieża wierni nie są już zdolni słuchać nauki wiary, mogą przyjąć tylko argumenty wynikające z rozumowania. Nie przyjmują więc argumentu z autorytetu, pragnąc poddać wszystko pod osąd własnego rozumu – w ten sposób dokładnie zaprzeczają postępowaniu zgodnemu z wiarą.

Najpoważniejszym mankamentem encykliki jest nieobecność zasadniczych elementów doktryny o odkupieniu. To zjawisko charakterystyczne dla modernizmu, który od wielu dziesięcioleci ogarnia Kościół. Chrześcijanin modernista, pociągnięty fałszywie pojętą godnością człowieka, nie może w rezultacie przyznać, że człowiek grzeszny, pozostawiony samemu sobie, nie jest zdolny zwrócić się ku Bogu. Sprzeciwia się to bowiem jego fundamentalnemu twierdzeniu, według którego każdy człowiek posiada w głębi swojego bytu pewien poryw, który go prowadzi do Boskiej pełni.

Chcąc zachować ten nowy „dogmat”, modernista czuje się zmuszony zniekształcić prawdę o Chrystusowym krzyżu. Męka na Kalwarii nie jest już zbawczym aktem, który uwalnia ludzi od długu grzechu i czyni miłymi Bogu. W ścisłym znaczeniu krzyż nie przynosi już odkupienia. Ta koncepcja jest przerażająca. Encyklika Spe salvi dowodzi niestety, że nie jest ona obca Benedyktowi XVI. Ω

Za laportelatine.org przełożyła Agnieszka Maliszewska.